Historia tego samochodu mogłaby być zapewne inspiracją do jednego z filmów akcji, którego akcja nie musiałaby wcale rozgrywać się w gangsterskiej epoce lat trzydziestych, czyli czasów, kiedy ten potężny samochód zjechał z linii produkcyjnej w Detroit. Na jedną z działek trafił orientacyjnie w latach osiemdziesiątych, kiedy samochody podobnego typu nie przedstawiały wielkiej wartości w naszym kraju, gdyż znalezienie jakiejkolwiek oryginalnej części silnika lub elementu wyposażenia wnętrza – graniczyło prawie z cudem!
Przez lata samochód ten określano jako „Chevrolet Witolda Rychtera” – pioniera polskiego sportu samochodowego i motocyklowego. Niestety, choć sylwetka wozu była bardzo podobna do podrasowanego Chevroleta znanego nam z rozgrywanego przed II wojną światową, Międzynarodowego Rajdu Automobilklubu Polski – egzemplarz ten nie był tym samochodem, pomimo tego, że tak opisano go w jednym z większych artykułów poświęconych rozkradanej kolekcji. Błędnym było również stwierdzenie, jakoby był to jeden ze słynnych Lilpopów, czyli zmontowanych w warszawskich zakładach Chevroletów, których zalety zachwalano w polskich czasopismach motoryzacyjnych z lat trzydziestych. Prawdziwą zagwozdką dla wielu osób, a także dla nas samych był dość nietypowy grill pojazdu. Nie pasował on zarówno do modeli Buicka, Packarda, a nawet Oldsmobila…
Zagadkowym pojazdem okazał się być po latach Dodge Sedan D2. Konkretny egzemplarz pochodził z 1937 roku. Jak udało nam się ustalić – już pod koniec lat osiemdziesiątych zajmował on swoje miejsce na dworze. Jego karoseria została pomalowana w niektórych miejscach popularną i łatwo dostępną „srebrzanką”, natomiast jego koła zostały zdemontowane jeszcze za życia Tadeusza Tabenckiego. Dach niegdyś niezwykle reprezentacyjnego krążownika szos został pomalowany za pomocą pędza na kolor czarny, co nijak pasowało do jego charakteru. Prócz kilku elementów zapożyczonych z polskich samochodów – Dodge Sedan D2 wciąż posiadał oryginalną galanterię w postaci chromowanej atrapy chłodnicy, masywnych zderzaków z wystającymi kłami, a nawet leciwej statuetki o finezyjnym kształcie. Czy stojący tuż przy ogrodzeniu wóz miał być jedną z „blokad” na posesji? Zapewne tak. W latach dziewięćdziesiątych dołączyła do niego czarna Syrena 104, która przerobiona została na niezbyt zgrabne cabrio. Z pozoru solidnie wyglądający Dodge – sypał się w oczach z dnia na dzień… W spowolnieniu jego degradacji nie pomogło również pewne nielegalne działanie, o którym szerzej przeczytacie poniżej. Oto relacja, którą zdał nam Krzysztof - osoba, która próbowała na własną rękę przez kilka dobrych lat ocalić jakiekolwiek pojazdy z kolekcji Tabenckiego. Oddajmy mu głos.
Pewnego dnia otrzymałem telefon od sąsiadki Pana Tabenckiego. Sąsiedzi z okolicznych domów znali mnie bardzo dobrze, ponieważ bardzo często bywałem na obydwu działkach i żyłem z nimi w dobrej komitywie. Wykrzyczała tylko do słuchawki przerażona: „Panie Krzysiu, od Tadzia znowu coś kradną! Niech Pan natychmiast przyjedzie.” Akurat złożyło się tak, że byłem niedaleko Grodziska także wsiadłem w samochód i popędziłem w stronę dużej działki. Na miejscu zastałem troszeczkę pokiereszowany płot i bardzo szybko zanotowałem brak Dodge’a, który stał zaraz przy siatce. Zamiast zachodzić w głowę jak możliwe jest to, że tak ogromny pojazd po prostu nagle rozpłynął się w powietrzu bez przecięcia siatki – poszedłem zapytać się sąsiadki, w jaki sposób wyparował. Sąsiadka na szczęście obserwowała wszystko czujnym okiem i stwierdziła, że „przyjechał taki duży dźwig i wyciągnęli jakieś auto taką dużą łychą”. Na szczęście zapisała ona tablice rejestracyjne oraz nazwę firmy… Skojarzyłem fakty i okazało się, że był to samochód należący do jednego z lokalnych skupów złomu. Wsiadłem więc znowu w samochód i pojechałem w miejsce, gdzie była zlokalizowana ta firma.
Będąc już na miejscu, zobaczyłem ciężarówkę z HDSem stojącą na wadze – na jej „pace” znajdował się… Dodge. Kipiąc ze złości poszedłem do biura właściciela złomowiska by zapytać się, o co tutaj właściwie chodzi. W kanciapie zastałem oczywiście właściciela, oraz… pryszczatego młodzieńca, na oko w wieku piętnastu bądź szesnastu lat. Powiedziałem właścicielowi co zaszło – chłopak słysząc to, zaczął się bronić. Mówił, że działka należy do jego dziadka i że dostał kilka starych samochodów w spadku, ale nie ma funduszów na remont i postanowił oddać je na złom. Szedł w zaparte, jednak kiedy padło nazwisko „Tabencki” – wszyscy zamarli. Już w drodze na złomowisko powiadomiłem policję, także patrol z Grodziska Mazowieckiego zjawił się, zanim chłopak skończył składać pokrętne wyjaśnienia. Młodzieniec został zabrany na komendę celem złożenia dalszych wyjaśnień, a pokiereszowany Dodge został odwieziony na działkę i przerzucony przeż płot rzeczonym HDSem. Wyglądał koszmarnie – z foremnej bryły stał się w zasadzie połamaną kupką złomu.
Od razu po oddaniu Dodge’a pojechałem na komisariat policji w Grodzisku Mazowieckim. Jako że nie raz byłem świadkiem kradzieży z obydwu działek, byłem już z funkcjonariuszami na „Ty”. Chłopak który zorganizował tą zuchwałą kradzież poszedł na pełną współpracę celem zmniejszenia wymiaru kary – zaczął sypać nazwiskami i adresami osób, które również rzekomo miały mieć coś wspólnego z kradzieżami z kolekcji Tadeusza. W jednym ze złodziejskich garaży miało rzekomo znajdować się Bugatti – znałem samochody z kolekcji i nie miałem pojęcia o takim pojeździe. Policjanci poprosili mnie, żebym pojechał z nimi na przeszukania do tych ludzi – wszak wiedziałem mniej więcej, czego brakuje w garażach i na podwórkach. Zgodziłem się. Rzekome Bugatti okazało się być… wrakiem Velorexa, który stał bardzo długo na głównej hali. Ponadto znaleziono trochę części motocyklowych i różne raczej mało wartościowe rzeczy. Tylko jeden z adresów podanych przez małoletniego złodzieja okazał się być prawdziwy – cała reszta okazała się trefna. Wróciliśmy na komendę.
Policjanci zadali mi kluczowe pytanie – czy chcę zgłosić kradzież i skierować sprawę do sądu. Odparłem, że nie jestem właścicielem działek ani pojazdów i muszę zadzwonić do Wacka (syn Tadeusza Tabenckiego, spadkobierca), ponieważ tak naprawdę nie mam żadnych mocy sprawczych. Zadzwoniłem więc do Wacka i zapoznałem go z całą sytuacją, próbując go jednocześnie nakłonić do złożenia zawiadomienia. Powiedział mi tylko, że ma to gdzieś i że mogę sobie robić to, co chcę. Rzucił słuchawką. W takiej sytuacji niestety nie mogłem zrobić nic - złodziej został wypuszczony na wolność i przy wyjściu dosłownie śmiał mi się w twarz, a ja wróciłem do swoich zajęć. Jakiś czas po tym wydarzeniu - poprzez totalny brak współpracy ze strony Wacka i różne inne mało sprzyjające okoliczności - dałem sobie spokój z ratowaniem kolekcji na własną rękę, bo nie miało to już większego sensu.
Przypuszczamy, że gdyby udokumentować wszystkie kradzieże które miały miejsce na obydwu działkach - pewnie mogłaby z tego powstać niezła opowieść kryminalna. Takich przypadków musiało być całą masę - byli ludzie, którzy próbowali tego dobytku pilnować, jednak z powodu trudnej współpracy ze spadkobiercą wszystko skończyło tak, a nie inaczej. I tym smutnym akcentem kończymy ten krótki wpis, a tych z Was którzy jeszcze nie widzieli - zachęcamy do obejrzenia reportażu, który na temat kolekcji nakręcił bohater tej historii: