Dziś chcemy zaprosić Was do wczytania się w niesamowite wspomnienia, którymi jakiś czas temu podzielił się z nami Pan Jerzy – chrześniak Tadeusza Tabenckiego. Nasz rozmówca jest z wykształcenia historykiem sztuki z 40-letnim stażem wykładowcy, a jego specjalnością jest konserwacja obrazów i rzeźb. Gdy wybuchło Powstanie Warszawskie miał dopiero kilkanaście lat. Nie przeszkodziło mu to jednak w tym, żeby dzielnie walczyć za nasz kraj. Choć jego życie nie było usłane różami – człowiek ten nadal może poszczycić się wyjątkowym hartem ducha oraz wielkim szacunkiem wobec innych, czyli rzeczy, na które coraz trudniej można się natknąć w dzisiejszych czasach… Przenieśmy się więc w odległą przeszłość, by zapoznać się z nieznanymi jak dotąd historiami:
„Tadeusza Tabenckiego bardzo dobrze znała moja rodzina, a w szczególności mój ojciec, który był wojskowym. Jeszcze przed II wojną światową jak i przed samym Powstaniem warszawskim, Tabencki bywał u nas w domu. Wszyscy zawsze mówili, że już wtedy jeździł on drogimi i niespotykanymi na co dzień samochodami. Tadeusz był moim ojcem chrzestnym. Zwracałem się do niego per wujek, bo kiedyś był taki zwyczaj. Podobnie jak on, od zawsze miałem jakieś ciągoty do samochodów. Najwięcej w życiu miałem ich aż 42 sztuki! Trzymałem je na Kole, gdzie przyszedłem na świat. Do dziś mieści się tam stary dwór, w którym obecnie mieszkają siostry zakonne. Jedna z moich ciotek założyła tam zakon. Miałem tam duży plac, który niestety zabrano mi za czasów Dekretu Bieruta. Naprzeciwko tego dworu znajduje się słynny pchli targ.”
„Jeździłem kiedyś sześciocylindrowym Delage. Pamiętam, że Tadeusz też miał taki wóz, ale w lepszej wersji, bo z ośmiocylindrowym silnikiem. Nikt wtedy nie interesował się takimi wynalazkami. Jak rodzina z Krakowa podarowała mi kiedyś Wanderera, to wujek od razu się ożywił i zapytał, gdzie go trzymam. Powiedziałem mu, że parkuje go tuż pod moim domem. Był to model W25K, wersja z kompresorem. Miałem do niego dwa różne typy silników – sportowy i turystyczny, oba schowane w skrzyniach. Samochód sprzedałem kilka lat temu. Miałem jeszcze innego Wanderera, ale wcześniej odkupił go ode mnie pewien fabrykant.”
„Z wujkiem spotkałem się tuż po wojnie, gdy pracował w Wydziale Komunikacji. Były to czasy, kiedy z Zachodu przysyłano do Polski rozmaite Leylandy, Chevrolety, Willysy, a nawet angielskie piętrusy, które później kursowały po zburzonej Warszawie. Taka podstawowa gałąź motoryzacyjna. W tym samym okresie, premier Cyrankiewicz zawiązał przy wujku klub likwidacyjny. Jak przykładowo rząd otrzymał od Amerykanów jakieś samochody to od razu trzeba było je wycofać - podobnie jak wysłużone, niemieckie limuzyny. Liczyły się tylko pojazdy produkcji radzieckiej. Tabencki wystawiał wtedy dokumenty na te wycofywane wozy – jedne legalnie, drugie może nieco mniej. Miał możliwość tworzenia własnej dokumentacji, ponieważ był szefem tego przedsięwzięcia i miał dostęp do wszystkich pieczątek czy drukowanych dokumentów. I w taki sposób on właśnie zasłynął!”
„Gdy ludzie chcieli złomować takie pojazdy - on zawsze był chętny na ich zakup. Nieraz usłyszał: „Panie! Niech Pan to bierze! My to jeszcze Panu zawieziemy!”. Po jakimś czasie miał tego na pęczki. Z początku wszystko stało obok budynku Urzędu Komunikacji, który mieścił się przy ulicy Jagiellońskiej w Warszawie. Była tam ślepa uliczka, zamknięta dla ruchu. Po jednej i drugiej stronie stały zaparkowane samochody. Wujek tak je ustawiał, że każdy z nich stał na chodniku chociażby jednym kołem - żeby był jakiś przejazd. Gromadził tam Maybachy, Horchy, Mercedesy – 380K, 500K i 540K… W tych to on się kochał! Dopiero później jakaś część jego rodziny zlitowała się nad nim i kupiła mu w Grodzisku duży plac. Wtedy wujek zaproponował mi, abym pomógł mu ściągać tam niektóre z samochodów. Zostałem więc jego kierowcą. Miałem wtedy kolegę, którego ojciec był dyrektorem PKS-u. Poszliśmy więc do niego. Powiedział nam: „Panowie, ja Wam dam specjalny samochód-lawetę i dokumenty, które będą wskazywały, że jest on w remoncie. A Wy sobie będziecie nim normalnie jeździli. Jak Was złapią, to ja Was wyratuje.” W taki sposób przywieźliśmy raz pięknego Mercedesa 380K, który stał tuż przy niemieckiej granicy. Dołączony był do niego zapasowy silnik.”
„Trzeba przyznać, że prócz całego tego kolekcjonowania, Tadeusz zajmował się także sprzedażą niektórych samochodów. Pamiętam, że jakiś cenniejszy wóz sprzedał do Norwegii. Niestety nie pamiętam, jaki był to dokładnie model, jakiś duży – ósemkę pod maską miał na pewno. Gdy zgromadził już trochę pieniędzy to ściągnie samochodów do Grodziska zaczęło się na całego. Tabencki początkowo miał tam szopę, w której roiło się od szerokich półek. Trzymał na nich części – dosłownie do wszystkich, nawet najbardziej niespotykanych pojazdów. Jak ktoś go odwiedzał to zawsze tylko powtarzał: „Ma Pan taki pojazd? O widzisz! A ja mam do niego części, zapraszam!”. Po jakimś czasie zaczęło mu to wszystko przeciekać i częściowo się walić. Pewnego razu powiedział do mnie: „Jurek! Jak dobrze, że jesteś! Pomożesz mi to naprawić, bo deski były źle położone.” Pamiętam, że znajdowało się u niego przepiękne Bugatti 57C Voll&Ruhrbeck. Ten wielki kabriolet miał bardzo ciekawie urządzone koła, które napędzały półośki, ale dalej za tym, na drugich łożyskach były tak zwane „odrzuty wody”. Podczas ulewy naciągało się specjalną wajchą te koła, które wprawione w ruch odrzucały spływającą w wyniku ulewy wodę. Były tam specjalnie założone blachy, które odprowadzały ją kanalikiem do przodu na koła. Ja pomagałem mu we wszystkim, byłem jego prywatnym kierowcą. Zdarzało się, że woziłem nawet jego żonę i syna, gdy mnie o to prosił. Przeważnie jeździliśmy słynnym Mercedesem z silnikiem o pojemności 5,4 litra do Warszawy czy Skierniewic, czasem do jakiejś restauracji. Raz powiedziałem do niego: „Wujek, może przestańmy jeździć tym samochodem, bo będziemy mieć kłopoty. Wiesz jak teraz zapatrują się na takie mienie poniemieckie. Do tego znajdą się jacyś wandale i urwą choćby jedno z tych dwóch zapasowych kół szprychowych!”. A ten tylko odparł: „Ale jakie kłopoty? Nie ma się czym przejmować. Mamy taki pojazd to musimy z niego korzystać.”
„Z upływem lat wujek czuł się jednak coraz gorzej. Było to po części spowodowane jego pobytem w Oświęcimiu, gdzie dotknęły go te wszystkie straszne przeżycia. Znalazł się wtedy w grupie Józefa Cyrankiewicza, późniejszego premiera kraju. Niemcy kazali mu bosakami ściągać trupy z gazu, a następnie musiał je przewozić w takich drewnianych, chłopskich wózkach. Nie mogę tego potwierdzić, ale podejrzewam, że osoby pracujące w tych okolicznościach mogły skrobnąć trochę z tego złota, które się tam znajdowało… W końcu Tabenckiego zawsze na wszystko było stać. Ja się go nigdy o to nie pytałem, bo taki mam zwyczaj. Dopiero, gdy opuścił już obóz z Cyrankiewiczem, to założono owe stowarzyszenie w Wydziale Komunikacji. Okazało się, że wujek od razu awansował na dyrektora tego przedsięwzięcia.”
„Pamiętam, że miał dwie siostry, które mieszkały w Warszawie - w takiej starej willi na Żoliborzu. Prosił je, aby przechowały mu jakieś cenniejsze modele samochodów. One jednak były bardzo słabowite i ciągle potrzebowały opieki lekarskiej. Ja miałem dwóch braci, którzy byli lekarzami i często je odwiedzali, przynosili lekarstwa. Wujek mnie o to prosił.”
„Z tych nieco bardziej humorystycznych historii to zapamiętałem, że zawsze lubił ładne dziewczyny. Mówił mi nieraz: „Jurek, weź sobie za żonę kształtną dziewczynę. Popatrz na ten błotnik – tak samo pięknie krągły! Pomyśl, ile czasu ludzie Ci projektanci musieli się napracować, aby uzyskać taki kształt, czymś się przecież inspirowali!”
„Niektóre rzeczy ukrywał, bo był osobą nieufną w stosunku do większości ludzi. Wydobyć od niego jakiekolwiek nazwisko było nie lada wyczynem! Dobrze wiedział, jak ktoś się nazywa, ale ciągle omijał temat, żeby tylko przypadkiem za dużo nie powiedzieć. Nigdy nie okazywał też innym swojego zdenerwowania - wszystkie problemy gniótł gdzieś głęboko w sobie. Dość długo żył, ale mimo wszystko mógłby jeszcze trochę pożyć… Później to wszystko się rozleciało. Jeszcze za życia szykował to wszystko dla swojego syna, z którym początkowo chciał założyć muzeum z prawdziwego zdarzenia. Jak zaczęli stawiać te blaszane garaże to pomagałem z ich załatwieniem z lotniska. Szkoda, że to wszystko tak się skończyło…”
Panu Jerzemu chcielibyśmy serdecznie podziękować za poświęcony nam czas i możliwość wysłuchania bezcennych historii. Cała rozmowa nie odbyłaby się jednak bez pomocy Lecha, o którym mogliście przeczytać w ostatnim artykule dotyczącym Mercedesa 380K. I to również jemu składamy podziękowania.
Powyższe słowa naszego rozmówcy są kolejnym dowodem na to, że pamięć o Tadeuszu Tabenckim jest wciąż żywa w pewnym kręgu osób. Gorąco wierzymy, że jeszcze nieraz uda nam się podzielić z Wami podobnymi historiami!
Tekst / transkrypcja: Marcin Zachariasz
Zdjęcia: Archiwum autorów strony, Maciej Peda, Krzysztof Werkowicz, Joseph Ford, Wikipedia.org