Przerdzewiała Bogini

Francuskie samochody z lat siedemdziesiątych nigdy nie stawiały na nudę - wypełnione masą ponadprzeciętnych gadżetów i nietypowych kształtów karoserii, wraz z upływającym czasem, ani trochę nie traciły ze swojego uroku. Jednym z pionierów w dziedzinie wdrążania na rynek samochodów o kosmicznych niemalże liniach była marka Citroen. Magią przemyślanego loga z dwoma daszkami dał zaczarować się również Tadeusz Tabencki, który przez całe swoje życie, w swojej kolekcji zdołał zgromadzić przynajmniej kilkanaście nietypowych „cytryn”.

Na działkach znajdowały się kolejno: staru Citroen 2CV AZ, który nie posiadał jeszcze dodatkowego okienka za słupkiem C, dwie sztuki Citroena Dyane 6 - z czego jedna sztuka z nich była w wersji frugon, a także rozklekotany Citroen BL 11. Tadeusz Tabencki wielokrotnie zarzekał się w jego kwestii, że jeszcze przeprowadzi jego renowację. Ba! W latach dziewięćdziesiątych poczynił on już nawet pewne kroki w kierunku kompletowania potrzebnych mu części. Wracając pamięcią do tych wszystkich aut, nie sposób zapomnieć też o pięknej niegdyś „bogini”, Citroenie DS 23 w najbogatszej wersji wyposażeniowej Pallas.

Czarnego Citroena wyróżniały od poprzednich generacji DS-a, kasetowe klamki drzwi, specjalne klosze świateł przednich czy nawet sam plastikowy materiał, którym zostało wykończone jego wnętrze. Choć było to już jedno z ostatnich wcieleń uwielbianego przez Francuzów pojazdu, to jednak egzemplarz ten nadal posiadał w sobie niepodrabialny charakter i smak debiutującego na paryskich targach w 1955 roku przełomowego wozu. Napędzał go 115-konny silnik o pojemności 2347 cm3, który w połączeniu z legendarnym już dzisiaj hydropneumatycznym zawieszeniem sprawiał wrażenie, że kierowca nie jedzie, ale wręcz płynie po szosie.

Historie tego konkretnie Pallasa z jakże dostojnymi numerami rejestracyjnymi „WIP 8869” przedstawimy Wam w dosyć nietypowej formie, bo od jej tyłu. Ostatnie podrygi samochodu przypadły na początek lat dwutysięcznych. Wtedy to, na zarośniętych posesjach w Grodzisku Mazowieckim miały miejsce pierwsze po śmierci ich właściciela – porządki. Citroen z lekko łuszczącym się lakierem stał z początku zaparkowany tuż koło równie eleganckiego, złożonego w belgijskiej montowni Ramblera 660 Classic, a także granatowego BMW 525. Cały ten fragment zlokalizowanej przy ulicy Orląt działki, śmiało można było nazwać „dygnitarskim zakątkiem” ze względu na ilość ustawionych tam, ekskluzywnych niegdyś samochodów. W przypadku DS-a, wyssany z palca mit o miernej jakości francuskich samochodów zdawał się być tylko głupawym powiedzonkiem złośliwych. Dzielny Citroen po kilku próbach odpalenia go przez oczyszczającego to miejsce Krzysztofa Werkowicza - próbach postanowił „zakręcić”. Wóz o własnych siłach ruszył z wygnieconej przez koła dziury w trawie. Choć francuska jednostka napędowa nie sprawiała większych problemów, to cały system hydropneumatycznego podnoszenia się wozu nie był już w najlepszej kondycji. Tak więc „siedząca na ziemi cytryna” została przetransportowana kilka ulic dalej. Nikt wtedy nie spodziewał się jeszcze, że znajdująca się przy ulicy Krasińskiego posesja będzie ostatnią destynacją kompletnego wówczas samochodu.

Przez kilka następnych lat, niegdyś awangardowy Citroen zaczynał coraz szybciej przypominać stertę pordzewiałej blachy. Złodzieje bardzo szybko zdemontowali jego drzwi, klapę bagażnika oraz tylną maskę. Na ziemi walał się jedynie plastikowy dach, którego naturalnie nie można było opchnąć ukradkiem na składnicy złomu, by szybko móc wymienić cenny bilon na najtańszą wódkę w pobliskim spożywczaku. Około 2014 roku wóz był już istną ruiną. Ograbiona dosłownie ze wszystkich elementów karoseria lewdo trzymała się na sparciałych oponach. Finalnie została z niego tylko przednia część z resztkami przednich foteli, jednoramienną kierownicą i stopniowo ogołacaną komorą silnika. Wokoło walały się jeszcze bezwładnie słynne „gruszki”, których budowę zna na wylot każdy miłośnik samopoziomującego się Citroena.

Wokół „czarnej bogini” od lat krążyło przynajmniej kilka mijających się z prawdą plotek. Pewnego razu było nam dane usłyszeć, że Citroen ten, został osobiście wykupiony przez Tabenckiego prosto z taboru wysłużonych, rządowych limuzyn. Niestety, w tym przypadku musimy zasmucić kilku krzykliwych spekulatorów, którzy na dźwięk słowa „UB” zaczynają mieć gęsią skórkę, a na ich twarzy maluje się radosny uśmiech szóstoklasisty. Dawnym właścicielem Pallasa był Pan Przemysław Trojanowski, który nie tak dawno temu postanowił podzielić się z nami historią swojego wozu z przeszłości. Wczytajmy się więc w jego wypowiedź:

„ABSMAK - ale zaczniemy od smaku. Od najmłodszych lat jestem "skrzywiony" na wszystko co związane jest z klasyczną motoryzacją i nie tylko. W czasach głębokiej komuny, nie było zbyt wielu możliwości "komputerowego rozwoju jednostki" także trzeba było skutecznie wprowadzić plan B na swój rozwój społeczny, w czasach ogólnego marazmu, braku inicjatywy, mało wykwintnego i poważnie szarego życia w naszym kraju.”

„Styl życia braci "zajawionych" starą motoryzacją, w pierwszej kolejności zmierzał w kierunku (jak już gdzieś się dojechało) raczej tylko upojenia "bardzo wykwintnymi" darami lasu, jabłoni, tudzież "somopędnymi mieszankami" na których nawet motorower by nie pojechał, a człowiek musiał 😉 Wiadomo, komuniści - to brak poszanowania prywatnej własności. W większości przypadków, jedyną rzeczą ludzi pracy, która im się dobrze kojarzyła, to było to - co by tu jeszcze wynieść z zakładu pracy. Złodziejstwo było na porządku dziennym każdego wymiaru kontaktów międzyludzkich i każdej płaszczyzny rozwoju ówczesnego życia gospodarczego Polski. Ten rozwój przekładał się na osobliwe podejście kulturowe znaczącej części naszego społeczeństwa do wszystkiego. Podobno kiedyś żyło się wolniej i miało się więcej czasu na wszystko… Oj, kombinowało się, co by tu jeszcze...! Ta kombinatoryka przeniosła się także na cały wymiar kultury motoryzacyjnej, której ostatecznym rozwiązaniem jest przykład kolekcji Pana Tadeusza Tabenckiego.”

„W czasach, kiedy wszyscy szukali mechanicznego złotego Grala - to te mniej lub bardziej "skrywane okazje" na posesjach w Grodzisku Mazowieckim były łakomym kąskiem dla wszystkich starych wyjadaczy, takich pospolitych hien, które szybko się pojawiają, jak coś dogorywa. Jakiś czas temu, można było zobaczyć kolekcję aut i motocykli "odkrytych" we Francji. Odkrytych dosłownie, bo każdy mógł tam wejść, teren w zasadzie nie był zamknięty i jakoś dodatkowo chroniony, a nie zginęła tam praktycznie nawet jedna śrubka. OT TAKA RÓŻNICA KULTUROWA! Sami sobie jesteśmy winni i wszyscy jesteśmy winni tego co stało się kolekcją Pana Tabenckiego. Tłumaczenia, że chociaż udało się uratować i przywrócić do życia parę aut, jest tylko próbą zatuszowania i umniejszenia swoich win. Chyba tylko u nas mogło dojść do czegoś takiego. Każda próba kwestionowania tej prawdy jest tylko potwierdzeniem toczącej nadal nasz kraj zgnilizny. Wiele się nie zmieniło i pewnie długo się jeszcze nie zmieni? Przedstawianie tego, że to właściciel był temu winien, że był złodziejem i ubekiem, który jak przysłowiowy wampir pojawiał się i znikał z kolejną rzeczą do swojego zbioru jest tylko przykładem takiego "polaczkowego buractwa", typowego chamstwa, którym upajają się tylko miernego charakteru osoby. Tak! Ten facet umarł w zapomnieniu przez wszystkich. Umierał razem ze swoją kolekcją, przez wiele lat żył bez przyjaciół, bez wsparcia rodziny, znajomych itp. Każdy chciał od niego coś wyrwać i była to chyba tylko jedyna pobudka dla szukających z Panem Tadeuszem kontaktu. Oczywiście nie mnie tu rozprawiać na temat jego spraw rodzinnych, ale prawdziwym ludziom z pasją ciężko jest żyć na tej planecie i ciężko jest innym te pasje zrozumieć.”

„Pana Tadeusza poznałem bodajże około roku 1990 w Milanówku przy ulicy Inżynierskiej 16, na posesji mojego rodzinnego domu. Podchodzę do bramy, a przy furtce stoi jakiś starszy pan, który przedstawił mi się z imienia i nazwiska (oczywiście już wtedy było mi dobrze znane) i dopytuje się czy przypadkiem nie sprzedaję Citroena DS23 którego byłem wtedy właścicielem. Co ciekawe, nie był on w ogóle zainteresowany starszym modelem ID19, który stał tuż obok. Po kilku minutach rozmowy domknęliśmy zakres i formę transakcji, ale nie to jest w tym najważniejsze. Miałem nieskrywaną przyjemność poznania Pana Tadeusza. Zostałem przez niego zaproszony do Grodziska, co przyniosło mi jedyne w swoim rodzaju i niezapomniane wspomnienia na zawsze. Dlaczego było to dla mnie takie ważne? Bo zobaczyłem człowieka, którego pasja doprowadziła do jego smutnego końca. Miałem możliwość poznać największą wtedy osobistość na rynku kolekcjonerskim w kraju, faceta, który był zapraszany na najlepsze imprezy motoryzacyjne na całym świecie. Faceta, który na całym świecie był autorytetem w tym co robił, był doceniany jak mało kto. Poznałem faceta, który pomimo wieku nadal miał w oku tę iskrę, wielki ogień człowieka rozpalonego i zakochanego w klasycznej motoryzacji i nie tylko. Lotnictwo także kochał i brał w nim za młodu czynny udział. Poznałem faceta, którego warto było poznać i usłyszeć jak z zainteresowaniem opowiada o miłości swojego życia, miłości, która po trochu zabiła go jako normalnego człowieka. Miłości, której oddał się bez granic. Przede wszystkim poznałem faceta, który od zawsze chciał wiele dla tej kolekcji zrobić, ale nie starczyło mu na to jednego życia. Wtedy, kiedy czas mu na to pozwalał, było to jeszcze za wcześnie na ten kraj, na tych ludzi. A wszystkim jego adwersarzom i podszywanym przyjaciołom mogę powiedzieć tylko jedno - MOGLIŚCIE I MOŻECIE MU NADAL TYLKO BUTY CZYŚCIĆ!” – dodaje pod koniec Pan Przemysław Trojanowski, prezes Fundacji Avionicar zajmującej się krzewieniem klasycznej techniki motoryzacyjnej i lotniczej.

Tekst: Marcin Zachariasz

Zdjęcia: Archiwum autorów strony, Krzysztof Werkowicz, Piotr Stankiewicz, Jacek Drożdż, Tomasz Morawski