Najdroższy ze wszystkich

Nikogo nie trzeba chyba przekonywać, że jednym z najdroższych pojazdów, jakie kiedykolwiek znajdowały się w kolekcji Tadeusza Tabenckiego było zjawiskowe Bugatti 57C Voll&Ruhrbeck z 1939 roku. Przez wnętrze skarosowanego w berlińskim studiu kabrioletu przewinęły się takie osobistości jak Sonja Henie czy Baron Reinhard von Koenig-Fachsenfeld. Jednak to, co dla nas najważniejsze miało miejsce dopiero po II wojnie światowej…

Pierwsze słuchy o pojawieniu się tego samochodu na polskich ziemiach datuje się na przełom lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Mocno wyeksploatowana maszyna miała wtedy należeć do jednego z podkrakowskich lekarzy. Jego małopolskie pochodzenie potwierdzają dwa komplety tablic rejestracyjnych, na których wóz był wielokrotnie widywany – KP-33-33 oraz H15-998. Nietypowy środek transportu doczekał się nawet własnej „ksywki”. Jej autorami byli niektórzy z mieszkańców ścisłego centrum Krakowa, którzy niezwykle długą i niską maszynę nazywali – „naleśnikiem”.

Choć wykonany z aluminium kabriolet nawet po wojnie wzbudzał spore zainteresowanie, samochód nie mógł poszczyć się perfekcyjnym staniem zachowania, a jego nadwozie posiadało kilka widocznych przeróbek. Na przypominającej kaskadę wodospadu atrapie chłodnicy brakowało jednego z chromowanych „żeber”. Oryginalne zderzaki zastąpiły siermiężnie docięte „bumpery”, które ktoś musiał zapożyczyć z powypadkowej Warszawy, bądź Pobiedy. Braki w oryginalnym ogumieniu nadrabiały terenowe opony. Obowiązkowo zostały też dołożone „syrenkowe” klosze kierunkowskazów – stały element przedwojennych pojazdów, które poruszały się po peerelowskich drogach. Wszystkie niedociągnięcia rekompensował jednak dostojny emblemat z napisem Bugatti, który wciąż widniał na samym przedzie.

Pod długą maską – ku dużemu zaskoczeniu – wciąż znajdował się oryginalny silnik o numerze 90C. Była nim jednorzędowa i ośmiocylindrowa jednostka napędowa o pojemności 3,3 litra. Choć dysponowała ona mocą 175 KM, samochód ten nie uchodził za rasową wyścigówkę, lecz powolnie toczące się dzieło sztuki. Radosne emocje studził nieco stan wnętrza, które było autorską wizją domorosłego mechanika. Tablica rozdzielcza roiła się od nieoryginalnych wskaźników. W oczy rzucała się też „zdrutowana”, pochodząca z zupełnie innego pojazdu kierownica. Na próżno było tam szukać drogocennych chronometrów Jaegera czy lampowego radioodbiornika marki Philips – rzeczy znajdujących się na fabrycznym wyposażeniu tego egzemplarza. Do zakupu „otwartej bugatki” przez Tadeusza Tabenckiego miało dojść w latach pięćdziesiątych, kiedy mieszkał on jeszcze Krakowie. Poruszający się o własnych siłach samochód parkował w jego garażu, a czasem przechowywany był w pomieszczeniach gospodarczych u jego rodziny. Mniej więcej na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych Bugatti zostało przetransportowane do Grodziska Mazowieckiego. Co ciekawe, samochód był wówczas ciągnięty na holu przez ciężarówkę. Czy rozklekotany dostawczak holował „bugatkę” przez kilka województw? A może została ona przywieziona na pace i tylko dopchnięta pod bramy działki mieszczącej się przy ulicy Orląt? Ta sprawa póki co pozostanie dla nas tajemnicą.

Kolejny trop prowadzi nas do pożółkłego dokumentu z 1961 roku. Wtedy to właśnie oznaczony numerem „90c” silnik Voll&Ruhrbecka został zakwalifikowany do „wykazu starych części zamiennych samochodu wyścigowego Bugatti”, które znajdowały się w posiadaniu Tabenckiego. Przypuszczamy, że motor ten został wtedy wyciągnięty na jakiejś czas naprawy.

„Pamiętam, że Bugatti stało wtedy przysypane pod stertą siana. Tadeusz przechowywał je w szopie zaprzyjaźnionej z nim sąsiadki, która mieszkała obok niego” – wspomina Pan Jerzy, chrześniak Tadeusza Tabenckiego. „Ten samochód pamiętam jeszcze z czasów, kiedy normalnie poruszał się po drogach. Miał niesamowity, innowacyjny wręcz system chłodzenia hamulców. Gdy była deszczowa pogoda, spływająca po karoserii woda trafiała do specjalnie zaprojektowanych rynienek. Następnie ściekała w okolice hamulców i chłodziła rozgrzane bębny. Kilka razy miałem okazję go prowadzić. Wraz z Tadeuszem, Ireną i Wacławem wybraliśmy się nim nawet do jednej z restauracji w Warszawie. Gdzie się nie pojechało – za samochodem od razu robiło się wielkie zbiegowisko” – dodaje nasz rozmówca, z którym kilka miesięcy temu przeprowadziliśmy bardzo ciekawy wywiad.

Wymagający remontu kabriolet był jednym z tych wozów, którymi Tabencki uwielbiał się chwalić wśród swoich zagranicznych znajomych. Jak wspominał w jednym z listów do zaprzyjaźnionego z nim autora książek o tematyce motoryzacyjnej, Wolfganga Schmarbecka:

„W dniu wczorajszym otrzymałem list od pana Kiefera [Kurt Kiefer – dyrektor Bugatti Club Deutschland] z przesłaniem D.B.Cl. Pragnę Cię poinformować, że po raz pierwszy będę jeździł i startował moim Bugatti 57C w „24 Hours of Le Mans” w czerwcu 1966 roku, a także w imprezie „100 Fürstentum of Monaco”, która odbędzie się we wrześniu tego samego roku”.

Równie ciekawa informacja pojawiła się również w oficjalnym biuletynie „Internationales Bugatti-Treffen 1967 in Wiesbaden”. Wynika z niej, że jeszcze w 1967 roku samochód ten uczestniczył w odbywającym się na terenie Niemiec spotkaniu miłośników samochodów Bugatti. Czy była to jednak prawda?

Parę miesięcy po tych wydarzeniach, grodziski kolekcjoner postanowił wystawić na sprzedaż swój wyjątkowy pojazd. Mocno niekompletny i zdeponowany w drewnianej szopie sąsiadki kabriolet był wtedy przemalowany na kolor jasnoniebieski. Zakupem samochodu bardzo szybko zainteresował się Guy Huet – znany na zachodzie entuzjasta i handlarz samochodów Bugatti. Aby jednak w stu procentach potwierdzić te informacje, postanowiliśmy się z nim skontaktować osobiście. A wszystko to dzięki uprzejmości jednego z klubów Bugatti, który jako jeden z nielicznych raczył odpowiedzieć na nasze nietypowe zapytanie. Odpowiedź otrzymaliśmy bardzo szybko:

„Tadeusza Tabenckiego poznałem w połowie lat sześćdziesiątych podczas mojej wizyty w Warszawie. Pokazywał mi wtedy swoje Bugatti 57C Voll&Ruhrbeck o numerze nadwozia 57819, które postanowiłem od niego odkupić. Po zapłaceniu odpowiedniej kwoty za ten samochód, musiałem dostarczyć mu też dodatkową część pieniędzy, która była zarezerwowana dla ówczesnego rządu w Polsce. Dodatkowa suma opiewała równoważnej wartość ekonomicznej nowego, czterodrzwiowego modelu Opla. Wszystkie sprawy związane ze sprowadzeniem pojazdy z Polski trwały 9 miesięcy. Po tym okresie, Bugatti zostało dostarczone na teren dworca kolejowego w Brukseli. Pamiętam też czasy, kiedy Tadeusz Tabencki przyjeżdżał do nas w odwiedziny do Szwajcarii. Użytkował on wtedy Alfę Romeo Giuliettę 1300. Wiedział też, jak radzić sobie z ówczesnymi władzami w Polsce” – wspomina Guy Huet.

Nasz zagraniczny rozmówca opowiedział nam też o dwóch innych egzemplarzach Bugatti, które dzięki pomocy Tadeusza Tabenckiego trafiły w ręce zachodnich kolekcjonerów i przetrwały do dnia dzisiejszego. O tych historiach opowiemy Wam dopiero za jakiś czas, bo zasługują one na osobny wpis...

Powróćmy do Bugatti 57C Voll&Ruhrbeck. Auto oficjalnie opuściło nasz kraj pomiędzy 1968 i 1969 rokiem. Tabencki zorganizował wtedy specjalny transport, który w dwóch turach przetransportował pod niemiecką granicę kompletne podwozie z podzespołami napędowymi, a następnie całą karoserię.
W niedługim czasie, nowym posiadaczem wozu stał się Jean De Dobbeleer – założyciel jednego z pierwszych salonów sprzedaży klasycznych Bugatti. To prawdopodobnie na jego życzenie, Guy Huet wykupił od Tabenckiego ową 57-tkę, choć w kilku innych źródłach podawano, że Bugatti bezpośrednio odkupił od Tadeusza sam De Dobbeleer. Niestety, wyjątkowy okaz nie zagrzał na długo miejsca w jego garażu. Belgijski dealer szybko sprzedał samochód do Niemiec, gdzie zakupił go kolekcjoner Uwe Hucke.

Pan Hucke wpadł na pomysł, aby na podwoziu grodziskiej „bugatki” stworzyć replikę modelu 57 Atlantic – jak dotychczas najdroższego na świecie Bugatti o aerodynamicznym kształcie. Nie musimy tutaj chyba zbytnio komentować jak bardzo uważamy te działania za bezsensowne… Samochód po przeróbkach nie był dostojny, lecz wyglądał komicznie.

Niezbyt zadowalające wrażenie pogłębiał też wąski rozstaw osi, który nijak pasował do oryginalnego wzorca. Wyczekiwany efekt nie został osiągnięty, z czego po jakimś czasie zdał sobie sprawę sam Niemiec. Finalnie „śmiały projekt” został rozebrany, a oryginalne nadwozie jak i podwozie Voll&Ruhrbecka ponownie rozpoczęło swoją tułaczkę po Europie.

Po latach zawirowań, składowana w Szwajcarii 57-tka stała się obiektem zainteresowania Jamesa Pattersona – kolekcjonera ze Stanów Zjednoczonych. Amerykanin od razu zakochał się w nietypowym samochodzie i po kilku próbach stał się jego posiadaczem. Na jego renowację bez wahania wyłożył on pokaźną sumę pieniędzy. Choć sporo rzeczy trzeba było dorobić według oryginalnego wzoru – finalny efekt przerósł najśmielsze oczekiwania. W połowie lat dwutysięcznych lśniący kabriolet z dumą gościł już na światowych konkursach elegancji zabytkowych samochodów. Kolor samochodu pozostał jednak czarny, czyli zupełnie inaczej niż w fabrycznej specyfikacji, którą wyróżniała srebrna barwa karoserii. Mała niezgodność wyszła jednak na dobre, gdyż ciemny kolor uwydatnił nieco kształty odrestaurowanego auta.

Dzisiaj śmiało można powiedzieć, że historia najdroższego Bugatti z kolekcji Tadeusza Tabenckiego miała swój własny happy-end. Z tego co udało nam się dowiedzieć, wóz do dnia dzisiejszego jest jednym z eksponatów wysmakowanej kolekcji Jamesa Pattersona. Zainteresowani obecnymi losami samochodu z polską przeszłością, parokrotnie próbowaliśmy nawiązać kontakt z Panem Pattersonem. Od jego przedstawiciela otrzymaliśmy nawet wiadomość, że właściciel samochodu jest chętny do rozmów, aczkolwiek wciąż rozwleka się to w czasie… W tym miejscu chcielibyśmy zapewnić Was, że dalej będziemy się starać, aby to spotkanie doszło do skutku w niedalekiej przyszłości.

Przy tej okazji chcielibyśmy podzielić się z Wami czymś jeszcze. Pewnie zdążyliście już zauważyć jak ważne są dla nas nieznane jak dotąd fotografie Tadeusza Tabenckiego oraz jego kolekcji - ich nigdy nie będzie nam dość! Nadal staramy się przeróżnymi drogami odnajdywać coraz to ciekawsze zdjęcia, których wbrew pozorom - ostało się do dnia dzisiejszego nie tak mało.

Doskonałym tego przykładem jest wiadomość, którą otrzymaliśmy jakiś czas temu od jednego z naszych obserwatorów. Powiedział, że wie o pewnym starszym człowieku, który trzyma w swoim albumie kilka czarno-białych ujęć dokładnie tego samego Bugatti 57C Voll&Ruhrbeck. Niestety, póki co człowiek ten nie chce nawet podzielić się ich kopiami… Fotografie miały zostać wykonane w latach pięćdziesiątych, kiedy samochód miał przechodzić niewielki remont w jednym z krakowskich warsztatów. Identycznym podejściem do sprawy wykazała się też inna osoba, która przeszło rok temu podesłała nam takie oto zdjęcie…

Tekst: Marcin Zachariasz

Zdjęcia: Archiwum autorów strony, Krzysztof Werkowicz, Guy Huet, Gerard Ghesquiere, Philip Schram, bugattibuilder.com ultimatecarpage.com, conceptcarz.com, Automobilista 4/2008, Oldtimer-markt.pl, Bugatti History