Matra Bagheera - francuskie Ferrari

Bagheera, czyli czarna pantera z „Księgi Dżungli” Rudyarda Kiplinga była dzika, nieprzewidywalna oraz wzbudzała respekt wśród innych zwierząt. Podobnymi cechami wyróżniała się produkowana w latach 1973-1980 Matra Bagheera – niebanalny, sportowy samochód z francuskim rodowodem. Dźwięk jej silnika mógł bowiem poważnie przestraszyć spokojnego kierowcę, choćby popularnej w okresie PRL-u Skody S100, który przywykł już do cichej i spokojnej pracy silnika umiejscowionego z tyłu jego wozu. Czy Matra była nieprzewidywalna? Z pewnością na śliskiej lub szutrowej nawierzchni, kiedy to napęd na tylne koła zaczynał żyć po swojemu. Klinowaty kształt nadwozia z pewnością wzbudzał też respekt wśród innych uczestników ruchu drogowego, którzy widząc w swoim lusterku zbliżającą się „panterę” - w pewnych sytuacjach woleli ściągnąć nogę z pedału gazu i usunąć się nieco z jezdni. A jaka była Matra Bagheera z kolekcji Tadeusza Tabenckiego? Tego dowiecie się właśnie dzisiaj!

Czerwony egzemplarz do podwarszawskich zbiorów dołączył w latach osiemdziesiątych. Stojąca niemalże od zawsze pomiędzy białym Fordem Consulem, a ciemnym Renault Fregate Matra już od dłuższego czasu była dla nas jednym z tych nieco bardziej tajemniczych pojazdów. W końcu był to również jeden z „najświeższych” pojazdów w zbiorach, który na przestrzeni lat gromadzone były zarówno na pierwszej jak i drugiej działce w Grodzisku Mazowieckim.

Na trop dawnego właściciela wozu natrafiliśmy poprzez istny cud. Wśród starych dokumentów po Tadeuszu Tabenckim, gdzieś pomiędzy kartkami, zawieruszyła się pożółkła strona z zeszytu, na której widniały niewyraźne, złożone długopisem zapiski. Po dłuższej analizie doszliśmy do wniosku, że były to dane poprzednich właścicieli wozów, które następnie trafiły w ręce Tadeusza Tabenckiego. Po rozszyfrowaniu kilku zapisanych „na szybko” zdań - mieliśmy już po chwili kompletne imię i nazwisko dawnego posiadacza kultowej już dzisiaj Matry Bagheery. Następnie odszukaliśmy numer telefonu w Internecie i bez chwili namysłu zadzwoniliśmy. Udało się – dodzwoniliśmy się do Pana Leszka Przybyły, który podzielił się z nami kilkoma niezwykle ciekawymi historiami z przeszłości, za co jeszcze raz serdecznie mu dziękujemy!

„Właścicielem Matry stałem się w wieku 20 lub 21 lat. Miało to miejsce jakoś w 1982 roku, bo niewiele czasu przed stanem wojennym wróciłem z Australii, gdzie też się wychowałem. Wtedy był to fajny samochód, taka zabawka. To było moje drugie auto w życiu, wcześniej jeździłem Fiatem” – wspomina Pan Leszek Przybyła, nasz rozmówca. „Odkupiłem ją od człowieka, który sprowadził ją z Francji. Została ona również przez niego wyremontowana, ponieważ była kupiona stamtąd jako rozbita. Parkowałem ją często pod moim dawnym domem, na ulicy Żurawiej w Warszawie. Ogółem był to strasznie awaryjny samochód. Problemy były z biegami, a nawet z pneumatycznie otwieranymi reflektorami, bo to zaraz hamulce przestawały działać jak coś było nie tak w tym samym układzie podciśnienia. W ogóle strasznie mało było tych samochodów. Pamiętam, że w Rembertowie był sklep z częściami do samochodów Simca, taki Pewex, z którego można było kupić wtedy niektóre potrzebne rzeczy za dolary. Raz się zamawiało, potem się miesiąc czekało – takie to były procedury i zupełnie inne czasy”.

„Bagheera robiła wrażenie na ulicy, ale była też słabiutka. Mały silnik o pojemności 1,3-litra i mocy 83 KM nie zapewniał super osiągów. Jakby to miało dwulitrowy motor pod maską to by się jeszcze fajnie nią jeździło, ale co zrobić. Samochód ten nadrabiał jednak swoim wyglądem - w tamtych czasach to tylko małe fiaty, duże fiaty, Polonezy, trochę Trabantów i Wartburgów jeździło po ulicach… Największą furorę robiła jednak w czasie, kiedy pojechałem nią na wycieczkę do Bułgarii. Samochód ten, zrobił mi raz jeden kawał, o którym nigdy nie zapomnę. Z tego wszystkiego byłem bliski jej sprzedania już w samej Bułgarii! Podczas jazdy puścił mi simmerring umiejscowiony na wale i momentalnie zaczął się lać olej, nawet dość mocno. Jak dobrze pamiętam to laliśmy tego oleju z 5 litrów na 100 kilometrów, żeby tylko jakoś dojechać do Polski. Mieliśmy wtedy z kolegą cały bagażnik zapasowych baniek z olejem w razie czego. Olej ciągle się lał, a nikt stamtąd nie potrafił dopasować innego simmerringa, bo ten z Matry miał jakiś nietypowy rozmiar. Z tego wszystkiego już w pewnym momencie prawie zamieniłem się z jednym Bułgarem na Ładę!” – wspomina nasz rozmówca.

„Zupełnie nie pamiętam jak poznałem się z Tabenckim, czas też zrobił swoje. Wiem na pewno, że był to Wacław Tabencki. Umawiałem się z nim zawsze gdzieś na mieście. Często też przyjeżdżałem po niego w okolice budynku redakcji Veto, gdzie wtedy pracował. To chyba było przy ulicy Wspólnej lub Hożej w Warszawie. Jak dobrze pamiętam, to on zawsze przychodził na piechotę lub podjeżdżał autobusem i później jeździliśmy gdzieś moją Bagheerą. Trzy lub cztery razy namówił mnie, abyśmy wybrali się w okolice Radomia i Płońska w celu zobaczenia jakichś samochodów na sprzedaż. Jak już docieraliśmy na miejsce, to nie mogłem nawet oglądać danego auta, tylko musiałem czekać na niego w samochodzie, bo miał on jakieś swoje specjalne rytuały kupna-sprzedaży” – dodaje ze śmiechem nasz rozmówca.

„Wacław namówił mnie kiedyś na ponowne lakierowanie mojej Matry, bo wykonane z tworzywa nadwozie zaczęło pękać w okolicy któregoś z błotników i trzeba było je wtedy wzmocnić. Bagheera jak ją kupiłem była w kolorze pomarańczowym, ale Wacław nalegał, abym przemalował ją w kolor sportowej, jaskrawej czerwieni. Tłumaczył mi on wtedy, że w ten sposób samochód będzie wyglądał na jeszcze szybszy, a z daleka będzie przypominał nawet Ferrari. On w ogóle strasznie polubił ten wóz. Rok ode mnie kupował tą Matrę. Powtarzał mi ciągle, że musi ją mieć. Przez ten czas zdążyłem pół Europy południowej nią przejeździć, a on jeszcze się zastanawiał, bo zawsze mówił, że tu nie ma wystarczającej ilości pieniędzy, a przy innej okazji, że wciąż jeszcze zbiera na nią środki. Zawsze mnie trochę dziwiło jak opowiadał mi, że ma tyle przeróżnych samochodów, a faktycznie to w żadnym samochodzie go nie widziałem. Pamiętam też jak chodził w takiej zielonej, wojskowej kurtce z pagonami”.

„Kiedyś wybrałem się z nim obejrzeć jakiegoś białego garbusa wystawionego na sprzedaż. Podjechaliśmy pod dom, gdzie stał ten okaz i Wacław Tabencki poszedł porozmawiać z właścicielami wozu. Gdy wrócił – machną tylko ręką oznajmiając, że w tym garbusie jest więcej części od Trabanta niż Volkswagena. Chyba w końcu go nie kupił, bo pamiętam jak mówił, że w tym egzemplarzu jest też dodatkowo pełno jakichś patentów poprzedniego właściciela. Kiedyś był nawet u nas na obiedzie, w moim domu. Opowiadał wtedy rozmaite historie, również te związane z motoryzacją. A opowiadać to on umiał jak mało kto, potrafił zaczarować odbiorcę swoją rozmową. Później nawet moja mama zaczęła kupować ten magazyn Veto, by móc czytać jego artykuły. Tabencki wspominał też sporo o tych wszystkich samochodach, lecz nigdy nie doszło do tego, aby mi je pokazał. Raz tylko byłem u niego w mieszkaniu w Warszawie, gdzie miałem okazję poznać też jego córkę, która była jakoś w moim wieku. Po jakimś czasie odkupił też ode mnie tą Bagheerę, jakoś w grudniu 1984 roku. Widzieliśmy się potem jeszcze z dwa razy i kontakt się jakoś urwał. Matra Bagheera była jedynym tak spektakularnym wozem, który miałem. Później było też Audi i BMW, ale nie były to już tak „śmieszne” samochody” – wspomina Pan Leszek.

Wychodzi na to, że Wacław Tabencki mógł podawać się wtedy za właściciela całej kolekcji, którym w rzeczywistości był jego ojciec, Tadeusz. Możliwe więc, że miał on jedynie kupić Matrę Bagheerę, by po jakimś czasie Tadeusz mógł ją włączyć w część ekspozycji znajdującej się w głównym pawilonie. A może był to prywatny samochód syna grodziskiego kolekcjonera, który następnie odsprzedał go swojemu ojcu? Tego póki co nie wiadomo…

„Jak patrzę teraz na zdjęcie mojej dawnej Matry to myślę, że ten złoty napis na masce też musiał później któryś z Tabenckich dorobić. Za mojej kadencji nie było go jeszcze na przedzie. To samo z kluczykami – breloczek rodem z czasów czasopisma Veto. To co się stało z całą tą kolekcją w Grodzisku Mazowieckim jest niewyobrażalne. Kilkukrotnie słyszałem gdzieś o tym unikatowym zbiorze zabytkowych samochodów, lecz nigdy nie miałem okazji go zobaczyć z bliska. Ciekawi mnie również czy moja dawna Matra, a właściwie jej resztki, przetrwały do dnia dzisiejszego... Choć pewnie i tak nie zostało z niej dużo – na niektórych fotografiach nie miała już tej małej maski z przodu, wyposażenia trójmiejscowego wnętrza i kilku innych części…”

Jak dowiedzieliśmy się od kilku osób – słynna Matra Bagheera trafiła wraz z kilkoma innymi samochodami pochodzącymi z obydwóch działek w ręce jednej z kilku osób, które w 2016 roku pomagały Wacławowi Tabenckiemu w uprzątnięciu posesji jego ojca. Choć sportowy samochód z francuskim rodowodem był w pewnym sensie wykonany z tworzywa, to jego szkielet był metalowy i nie znosił już tak dobrze wilgoci. Pomimo tego, że samochód przez kilka lat stał w pawilonie pod specjalnym pokrowcem, po śmierci Tabenckiego zaczęła się jego powolna dewastacja. Na stan wspomnianego wcześniej szkieletu wpływała również sporych rozmiarów dziura w dachu, przez którą Bagheera została wystawiona na liczne działania niesprzyjających jej warunków atmosferycznych. Dobrze byłoby więc wiedzieć jak wóz ma się aktualnie…

Tekst: Marcin Zachariasz

Zdjęcia: Archiwum prywatne autorów, Krzysztof Werkowicz