Wielokrotnie poruszany przez nas temat relacji Tadeusza Tabenckiego z jego sąsiadami wciąż potrafi nas pozytywnie zaskoczyć. Osoby, które przez lat mieszkały w jego otoczeniu, praktycznie podczas każdej rozmowy wspominały go jako dobrego, bezproblemowego człowieka, który po prostu miał swój własny świat. Dziś chcielibyśmy zaprosić Was do przeczytania kilku wspomnień z ust wieloletniego sąsiada Tadeusza, który nie raz, nie dwa pomagał mu podczas remontów niektórych z jego samochodów i jak żartobliwie wspomina – był niemalże na jego każde zawołanie. Warto przy tej okazji wspomnieć, że prócz zapisków z naszych rozmów, przy tworzenia tego artykułu pomogły nam także archiwalne materiały otrzymane od Krzysztofa. A więc nie przedłużając – zaczynamy!
„Tadeusza poznałem jeszcze w latach pięćdziesiątych lub sześćdziesiątych, gdy mieszkał razem z Ireną w tym małym domku na starej działce. Później mieszkał tam Wacek, jak się ożenił. Ale nie trwało to długo. Tadeusz z Wackiem nigdy realnie się nie pogodzili. Po pewnym czasie, on [Tadeusz] go po prostu stamtąd „wypędził”, prosto do Warszawy, gdzie ten później miał już mieszkanie. Tadeusz z Ireną mieszkali w tym domu jeszcze przez dwa następne lata, a później przeprowadzili się kilka ulic dalej” – zaczyna rozmówca.
„Ale tamto miejsce wciąż żyło. Znajdowały się tam wozy w słabym stanie, oczekującym na remont lub porozkręcane wraki. Z dawnej kuchni tego budynku zrobił warsztat, no bo gdzieś musiał to wszystko naprawiać. W pierwszym pokoju stały same motocykle i dwie szafy z narzędziami, agregatami i częściami. Drugie pomieszczenie było dla gości, tam czasem sobie siedzieli, ale już później zapraszał ich do biura w willi. Ja byłem wtedy obecny przy kupnie „nowego domu”. Razem remontowaliśmy tamten budynek – z dachem, ze wszystkim. Tam było pięknie zrobione to wszystko. Bo Tadeusz miał smykałkę do takich rzeczy. Czemu to zmarniało? Niestety, on raz – był chytry na pieniądze, a dwa – na części. Nie chce go obgadywać, niech mu ziemia lekką będzie!” – kontynuuje z uśmiechem znajomy grodziskiego kolekcjonera.
„Raz pojechaliśmy do Ursusa, gdzie mieszkał nasz kolega, niestety już nieżyjący o pseudonimie „Urban”. Ten człowiek jeździł z nami wspólnie na zloty, miał starego Mercedesa w wersji kabriolet, też pomagałem mu go remontować. Części zapasowych miał tam u siebie od cholery. Ja wtenczas miałem dwa podobne wozy i jednego szykowałem do filmu, więc naturalnie też potrzebowałem jakichś części. Kolega zgodził się, żebym przyjechał do niego i powybierał co mi jest potrzebne. Przy okazji jakiejś rozmowy, napomknąłem Tabenckiemu, że wybieram się do niego. Urban mieszkał w kierunku dzielnicy Włochy i przy Żelaznej miał zakład kaletniczy - pracowała tam jego żona, siostra i szwagierka. Pewnego postanowiłem podjechać tam po pracy. Gdy przygotowywałem się do wyjazdu, nagle pojawił się… Tabencki! On wiedział, że jestem tam umówiony. Z resztą bywał tam kilka razy wcześniej.”
„No to ja pojadę z Panem” – powiedział Tadeusz. Wtenczas Urban obracał dolarami i złotówkami, miał pieniądze. A Tabencki znów miał dojście do ludzi zza granicy, którzy odkupywali od niego części samochodowe. Jedni przesyłali mu pieniądze pocztą, inni płacili osobiście jak przyjeżdżali w odwiedziny z Niemiec czy ze Szwecji. Tak więc pojechaliśmy razem do tego Ursusa. Na miejscu czekał na nas duży plac, a na nim 10 porozbieranych samochodów. Właściciel dobytku wyszedł z domu i powiedział mi tylko, żebym wybierał sobie co mi jest potrzebne. Tabenckiego też dobrze znał. Poszedłem, a Tabencki wraz ze mną. Urban wtenczas siedział w oknie. Tadeusz pakował wszystkie części do torby i zanosił wszystko do samochodu tego kolegi, który miał nam później pomóc to przewieźć. W pewnej chwili Tadeusz przyszedł mi pomóc. Urban widząc to poszedł do załadowanego w połowie samochodu i zabrał mu to wszystko. I tak było z 3 razy, zabawa w kotka i myszkę! Tabencki nosił, a tamten mu zabierał. Ja tylko wyszukałem sobie takie drobne rzeczy, które potrzebowałem, nic specjalnego. No i pod koniec przychodzi do nas ten kolega i mówi – „Co żeście Panowie sobie powybierali?”. Pokazałem mu te drobnice i zabrałem worek ze sobą. Idziemy do samochodu, a Tabencki zaczyna zawodzić i mruczeć pod nosem – „Miałem tam przygotowane swoje części, a ten Urban powiedział mi, że jego chłopcy najwyraźniej latali sobie po działce i mi to zabrali!”. Pamiętam, że wtedy był bardzo niezadowolony. No, ale taki był”.
Ale co trzeba przyznać – to był taki dobry człowiek, że jak go potrzebowałem do pomocy przy jakimś samochodzie, to potrafił tu przy mnie siedzieć całą noc. Ale jakoś mu wpadło w oko, to koniec świata – nie było na niego mocnych! On sam też kilka samochodów sprzedał, ale nigdy nie były one kompletne. Ile Ci ludzie się później najeździli, aby dostać te brakujące części. Przykładowo, młody Załuska to był dla Tabenckiego na zawołanie, wraz ze swoim prywatnym samochodem. Gdzie Tadeusz chciał – ten go woził. Tutaj co drugi dzień go przywoził. Jak przygotowywaliśmy jakieś części do chromu to też nam pomagał i je zawoził i przywoził, czasem nawet jedną rzecz. Od Tabenckiego młody Załuska wziął też Horcha, tego mniejszego. Ile ten chłopak się później naprosił, żeby ten mu skompletował te wszystkie części, które miał u siebie! Do Delage było podobnie – 3 pudła miał tych części osobno składowanych. Pewnego razu mu powiedziałem – „Panie Tadeuszu, czemu Pan mu tych części nie da za jednym razem?”. To mi odpowiedział – „A no bo on wtenczas nie będzie jeździł do mnie. Proszę Pana, w biznesie to jeden musi być mądrzejszy, a drugi głupszy, pamiętaj Pan co ja Panu mówię!” – dodaje ze śmiechem znajomy Tadeusza Tabenckiego.
„Miałem kiedyś tutaj stary motocykl, który Tabencki bardzo chciał ode mnie odkupić. Na niego nie było siły. Motor stał koło tej budy. Ile części od niego szlag trafił! Ale on wiedział, że nie może ode mnie całego wyciągnąć. A tą budę na podwórku to zrobiłem kiedyś pod swój codzienny samochód. Klasyka trzymałem w garażu, a w niej stał mój nowy maluch. Później tego Fiata postawiłem na tyłach posesji, a do tej budy wsadziłem drugi zabytek – samochód - na prośbę mojego innego kolegi. Powiedział mi wtedy, że jak ten wóz będzie przeszkadzał to mogę go częściowo rozebrać i części przenieść do szopy, aby w tej budzie było więcej miejsca. Tak też zrobiłem. A w tym samym czasie odwiedzał mnie Tabencki. Z tego właśnie samochodu to mi raz wziął… To wiem, że mi wziął, ale co miałem zrobić… z atrapy ten znaczek”.
„On był złota rączka. Tego Jaguara niebieskiego z „Parady Oszustów” to u Szmita, który miał wtedy jeszcze warsztat pod Milanówkiem, robiliśmy razem 2 tygodnie. Bo on był koniecznie potrzebny filmowcom, gdyż grał główną rolę w tym filmie. Remontowaliśmy go dzień i noc. No i trzeba było zrobić oryginalny znaczek z napisem na przedzie. Tabencki głowił się nad tym tydzień czasu. Co przechodził obok mojego domu to zaglądał i zadawał jedno pytanie – „Nic Pan może nie wymyślił?”. Powiedziałem mu, że nic mi do głowy nie przyszło i żeby dał sobie spokój z głupim znaczkiem. On miał cały ten emblemat tylko, że bez liter. Na świetny pomysł wpadła jego żona, Irena. Siedzieliśmy u nich w pokoju przy takim starym, dużym radiu. Po lewej była taka szafka z częściami i mały motocykl. I słuchaliśmy sobie radia, popijając koniak. Wtem przychodzi do nas Irena i mówi - „Tadek! A jak będziesz się dobrze sprawował to Ci powiem jak zrobić ten znaczek”. Przyniosła do nas pudełko makaronu, tak zwanych „literek” i oznajmiła – „Zobacz! Tu masz makaron i masz wszystkie litery”. I on to uchwycił, w poprzek poukładał te litery elegancko na tą całą tabliczkę, pomalował i rzecz była nie do rozpoznania”.
„Wacek swoją drogą też miał smykałkę do malowania. Bo późnej staremu Tabenckiemu to już się ręce trzęsły i nie mógł nic zrobić. Z resztą, Wacek był fotografem i miał inne zamiłowania z zawodu, ale z dobrego samochodu to też potrafił zrobić, no… Poobcinał te boki cholera, zrobił skrzydła, różne koncerty takie robił. Ale żeby ojcu pomóc to nie… Zresztą, oni nie mogli razem współpracować. Jeżeli rozmawiali to rozmawiali. Ale po pół godzinie – już jeden na drugiego zaczynał się drzeć. Taki był Wacek. On się bardzo szybko denerwował. Stary Tabencki w ogóle nie był wybuchowy, wręcz przeciwnie, przestawał rozmawiać i tłumił wszystko w sobie. Ja często z Wackiem jeździłem kolejką WKD do pracy. Czemu to tak się skończyło? Nie musiał płacić „spadkowego”, bo jeszcze jak Irena żyła to powiedziałem mu – „Panie Wacku, przecież żyje jeszcze matka to na konto matki może Pan zrobić w tej chwili wszystko. Tu, w Polsce, bo za granicą już jest inaczej”. No, ale wyszło jak wyszło”.
„Jak Tadeusz jeszcze żył to pomagałem mu jak mogłem. Raz zepsuł się mu hydrofor, dzięki któremu do tej starej willi docierała woda. To było jakoś rok albo dwa lata przed jego śmiercią. Weszliśmy do tej piwnicy [na posesji przy ulicy Krasińskiego]. Troszkę tam już było tych gratów, ale nie tak jak później. On siedział koło mnie na dwóch kołach czy przewróconych oponach. A ja odkręcałem ten silnik i później trzeba było tak mocno szarpnąć. Powiedziałem mu, żebyśmy spróbowali razem szarpnąć, żeby to odskoczyło. A on się mi przewraca. Jeszcze wtenczas mi to troszkę popuściło i chciałem wodę zlać z tego hydroforu. Nabrałem pół wiadra wody i mówię mu – „Panie Tabencki, jak Panu słabo, bo cały biały się Pan zrobił, to wyjdźmy na dwór”. „No to wyjdźmy” – odpowiedział stanowczo. Ja wziąłem to pół wiadra wody, idę do góry i jego jeszcze za rękę po tych schodach tam ciągnę. Słabo już się czuł. Mówię mu – „To usiądź Pan na tym murku przed domem, co te 3 schodki są. Posiedzi Pan chwilę i świeżym powietrzem pooddycha i lepiej się Pan poczuje.”
„Ani z tą wodą do parkanu nie doszedłem, a Tabencki – łup! – zleciał z tego murku. Wziąłem go później do domu, do kuchni. Mówię o wszystkim Irenie, a Irena mi się rozbeczała i ze smutkiem zapytała – „To co ja mam teraz zrobić?”. Powiedziałem, że zadzwonimy po pogotowie i później zawiadomimy Wacka niech przyjedzie. Zadzwoniłem po to pogotowie, a on tam wrzeszczał i płakał, jak kobieta. Pogotowie przyjechało w jakieś 20 minut, może w pół godziny. Zabrali go. Strasznie leciała mu wtedy krew z nosa. Widocznie naczynia jakieś mu popękały, miał już słabsze zdrowie. Zawieźli go gdzieś do Grodziska, do lekarza, no i przywieźli z powrotem. Zatamowali mu ten krwotok specjalnymi tamponami, ale nic to nie pomogło. Wypchnęło mu to i znów zadzwoniłem drugi raz na pogotowie. Przyjechało ponownie i zabrali go do szpitala, do Turczynka. Wtenczas Irena zadzwoniła do Wacka, który przejechał już wieczorem po ciemku. Ja później im ten hydrofor naprawiłem, ale jak to długo było to nie wiem. Wacek przyjechał samochodem, więc pojechaliśmy wtedy razem tam do niego [do szpitala] do Turczynka. Wacek był tam może z 10 minut przy nim. On [Tadeusz] mu tam dał jakiś portfelik, żeby dał żonie w razie czego. A na drugi dzień już się pokłócili przez telefon jakoś, o pieniądze chyba chodziło”.
„Już na drugi dzień, jakoś właśnie wtedy, jadę sobie do sklepu maluchem i akurat zawsze skręcałem tam koło niego. Patrzę i oczom nie wierzę – jakiś mężczyzna lata po działce w szpitalnym szlafroku w paski. Przyglądam mu się z samochodu, bo jechałem blisko, patrzę – Tabencki! Stanąłem i tak patrzę na niego i mówię – „Jak Pan się tu dostał?”. „Pogotowie mnie przywiozło” – odpowiedział od razu. Nie przywiozło go pogotowie, a pogotowie kogoś zawiozło do Turczynka, a on w międzyczasie wsiadł i poprosił kierowcę karetki, żeby ten przywiózł go do domu!” – dodaje ze śmiechem znajomy grodziskiego kolekcjonera.
„Tak było kilka razy. Wszystko musiał mieć pod kontrolą. Zawsze ja go musiałem odwozić maluchem… Nawet tak było, że Tadeusz już później załatwił z tym ordynatorem, że jeździłem do niego i go przywoziłem. Jaki był to był, ale ja się z nim zawsze dogadałem – tylko nie na temat sprzedaży niektórych rzeczy. Zamianę mógł zrobić, tylko on musiał na tym skorzystać, jemu musiało być to cholernie potrzebne. Z prezentowaniem jego kolekcji było równie ciekawie, bo więcej widział ten, którego dobrze znał. Pokazał Szwedowi, Niemcom, Duńczykom, Anglikom, różnym osobom, które czasem ze Stanów przyjeżdżały do niego. Zostawiali mu zaproszenia a z nimi razem pieniądze na wyjazd do nich. On nie jechał i przychodził do mnie, dawał mi zaproszenie i pieniądze. Myślał, że ja mam pojechać za niego? Był facet z Sydney czy gdzieś z tamtych okolic, który miał Alfę Romeo i chciał kupić od niego silnik. I ten silnik był już skompletowany i mieliśmy go robić. A tam panewki mieliśmy założyć nowe… A ten klient miał mu dobrze zapłacić za ten silnik wraz ze skrzynią biegów. Nie doszło jednak do skutku. Co z tym się stało? Nie wiem. Wszystko stało tam z tyłu w przybudówce”..
„Dawne lata Tabenckiego to też piękne historie. W czasie wojny, to on od żołnierza nie kupił zużytych części samochodowych, tylko poszedł w jakiś tam układ z generałem. On mi to mówił, nieraz się tak dogadywali. Kiedyś kupił całą paradę tych samochodów, kilkadziesiąt. I Niemcy mu to przywieźli tam, do odpowiedniego pomieszczenia, ale później, jak się tamten generał przeniósł w inne miejsce, to Tabencki się bał o te pojazdy. A to już działo się prawie pod koniec wojny. Bał się, że mu to rozkradną, że Niemcy i wojsko mu to zabiorą z powrotem. I wtedy zamurował tamte wszystkie samochody. Co tam później się stało z tym to nie wiem. On zanim przyjechał z Krakowa to pracował w kolejnictwie. Wszyscy Ci dygnitarze kolejowi to na jego samochodach jeździli! Później dopiero się przeniósł na Pragę do działu komunikacji. To już wtenczas wiedział wszystko. Dużo mu tych samochodów po mieście zaginęło. Mnie samemu 3 wozy zginęły, cholera. Śmieciarze wywieźli jak byłem w wojsku! Jednego Mercedesa 170V w wersji limuzyna, w bardzo dobrym stanie był, silnik mu nawet wyremontowałem. Miałem go na posesji u faceta, bo go kupiłem od „Żydka”. Akurat wtedy mnie wzięli na obóz kondycyjny w wojsku i byłem tam cały miesiąc. Przyjeżdżam później, bo nie miałem czasu wcześniej, w jednym miesiącu pojechałem tam i nie ma… Ten facet, który go miał tam pilnować mówił mi – „No, bo sąsiad kupił samochód nowy i nie miał jak nim wjeżdżać i wyjeżdżać, to dał znać tym drogowcom i go zabrali”. Mi tylko 3 tak zginęły, a Tabenckiemu to ooo…”
„Tadeusz w Krakowie nie miał miejsca na to wszystko z początku. W Warszawie miał 3 mieszkania. A miał przecież Horcha dużego, Maybacha, kilkadziesiąt aut, razem je ściągaliśmy. Na przykład tą Tatrę, co pod płotem stała. Tą sportową na kołach na kołach przyjechaliśmy! Akumulator był słaby, a już było ciemno. Tadeusz wtedy mówi – „Tą Tatrę trzeba zabrać! Bo ją jeszcze ktoś wcześniej nam zgarnie!”. Wóz stał na Ochocie, tak jak się w lewo tam skręca do szpitala na Banacha, to jeszcze prosto kawałek, jakoś z 200 metrów. Ona stała tam zaparkowana w uliczce. Przyjechaliśmy, a jej właściciel to obornik woził nią na działkę, bo ona później brudna tak stała tam. Ale przednie siedzenia to były czyste – tylko tam z tyłu było nieciekawie. Już prawie noc, ale jak tu jechać? Świateł nie ma… A Tabencki wtedy mówi – „Co się Pan przejmuje, Pan będzie tam pilnował… Stanie Pan sobie jak generał no i będzie Pan patrzył co się dzieje przed nami, a ja pojadę!”. No i tak przyjechaliśmy tutaj aż o świcie. Wtedy to się uśmiałem.”
„Tu w tej jego dawnej hali to było z 15 lub 20 motocykli odszykowanych. Mówię raz Wackowi – „Proszę Pana, przyjedź Pan, przecież ma Pan czas. Nie pracuje Pan. Jeszcze można coś z tym zrobić”. To powiedział – „Aaa, nie…”. Nie minęły dwa dni – poszedłem tam, bo mnie Wacek wołał – wszystko porozkręcane. W tamtej hali, co wybite są ściany to też było kilka motorów marek, których już niestety nie pamiętam. Była tam też ta pierwsza SHL-ka, sztywna taka. Teraz to już pewnie złom – pewnie, że mu na tym już nie zależy. Ta jedna córka, tylko nie pamiętam już czy starsza czy młodsza, chciała wszystkie te drogie okazy ściągnąć do siebie. Miała wynajętą jakąś halę, ale jakoś to nie wyszło. Tego już się nie dowiemy. Zresztą, ja nigdy nie byłem ciekawski. Tyle lat pracowaliśmy razem z Tabenckim, od 1962 lub 1963 roku. Aż do samego końca – a ja jego szczegółów życiowych nawet nie znam. Ale on nieraz sam się zapomniał i powiedział. A tak to potrafiliśmy pół dnia przepracować i jeden do drugiego się nic a nic nie odezwał. Czasem już tak było, że mieliśmy dosyć tej roboty to usiedliśmy sobie w którymś samochodzie, na tylnych siedzeniach, albo na przednich i o bzdurach sobie opowiadaliśmy… A czasem to miał w butelce wino czy jakiś koniak. No i tak cały dzień przegadaliśmy sobie w niedzielę! On i samolotami latał, a na wyścigach to po II wojnie światowej to kilka razy tylko brał udział. Ale już później jak wypożyczali jego samochody do filmów to mnie za każdym razem też brał. On nie mógł beze mnie jechać. Bo zaraz mówił do zaprzyjaźnionego kierownika – „A jak ten Pan nie pojedzie to ja też nie pojadę!”. Pod tym względem to był super, tylko że tak marnie skończył! Sam jeszcze nie wiem dokładnie jak. Bo ja wtedy też miałem kłopoty. Przed świętami, tak na koniec jesieni, w styczniu jakoś tak wyszło, że ja do niego nie chodziłem. Ale przyjeżdżał do niego takim czarnym samochodem facet, co go woził. Ja wtedy miałem wypadek, bo brałem samolot na próby państwowe i rozbili mi się piloci… Po ciężkim czasie, jak mi się już to uspokoiło, w dzień pogrzebu jak przyjechałem z Dęblina do domu to mi mówią – „Tabencki umarł”. To mnie tak dotknęło. Nie mogłem sobie przeboleć, że prawie przez 2 ostatnie miesiące nie byłem u niego. Dzwonić dzwoniłem, on też dzwonił do mnie, ale nie było czasu. Ale na tą Irenę to później też byłem zły. Już nie mówię o Wacku… Ale na nią to byłem zły. Bo przecież mogła do mnie zadzwonić zaraz po tym. Nie – to zadzwoniła do Grodziska, do faceta, który go wykorzystywał… Był taki Kazio. Ale to już nie ten temat”..
Mamy nadzieję, że takie wspomnienia pozwolą Wam stworzyć sobie w głowie jeszcze lepszy obraz Tadeusza Tabenckiego, niż mieliście do tej pory. A zapewniamy, że to jeszcze nie koniec... Dajcie znać, czy Wam się podobało!
Tekst (częściowa transkrypcja archiwalnego wywiadu) : Marcin Zachariasz
Zdjęcia: Archiwum autorów strony, Krzysztof Werkowicz, Tomasz Skrzeliński, Mieczysław Płocica, Maciej Peda