Kilka słów o Panu Wacławie

Ten artykuł był dla nas jednym z trudniejszych do napisania. Chcielibyśmy przedstawić Wam na jego łamach postać, która chcąc nie chcąc już na zawsze będzie ważnym elementem historii kolekcji Tadeusza Tabenckiego. Nie przeciągając więc dłużej, postacią tą jest Pan Wacław Tabencki - syn grodziskiego kolekcjonera. Zacznijmy jednak od samego początku.

Wacław Tabencki przyszedł na świat 28 września 1936 roku w Radomsku. Choć to też do końca nie jest potwierdzone. Jak wspomina Pan Tomasz Skrzeliński:

„Wacek opowiadał mi kiedyś, że jego dokładne miejsce narodzin nie jest do końca znane. Było to spowodowane tym, że Tadeusz bardzo często podróżował samochodem po Polsce wraz ze swoją ciężarną wtedy żoną. I to właśnie podczas jednej z takich dalszych podróży, Wacław miał przyjść na świat w… sportowym Bugatti. Nie wiem jednak do końca czy była prawda, a może nieco podkoloryzowana przez niego historia?”

Niezaprzeczalnym jest jednak to, że chłopiec już od najmłodszych lat uchodził za bardzo energiczne dziecko, którego wszędzie było pełno. Choć trzyosobowa rodzina mieszkała z początku w Radomsku, gdzie mieli swój mały dom przy ulicy Dobrej, bardzo często odwiedzali oni Kraków i Zakopane. Były to ukochane miasta Tadeusza, w których spędził on swoje młodzieńcze lata i miewał pierwsze kontakty z motoryzacją. Mogło więc być to jednym z powodów, dla których Państwo Tabenccy, mniej więcej pod koniec lat trzydziestych przeprowadzili się do Krakowa.

Już jako młody chłopak, Wacław z zainteresowaniem śledził losy lotnictwa i wszystkiego, co było z nim związane. Na kilku fotografiach z naszego archiwum doskonale widać jak w wieku zaledwie kilku lat bawi się on z kolegą zabawkowymi, wystruganymi z drewna samolotami. Po swoich rodzicach Wacław odziedziczył też talent do rysowania. Dowodem na te słowa są jego autorskie grafiki, które po latach ukazywały się w wielu książkach technicznych czy ogólnodostępnej prasie. Bardzo dobrze znał się on również na szczegółach technicznych niektórych samochodów i samolotów.

Gdy Wacław trochę podrósł i już bez problemów dosięgał do samochodowych pedałów, Tadeusz próbował go w jakiś sposób zarazić swoją pasją do motoryzacji, a co za tym idzie – do szeroko pojętego automobilizmu.

„Wacek jako jeszcze taki kajtek śmigał w Bugatti swojego ojca. Jechali nieraz w dwa samochody po wiejskich drogach, powolutku, aby jeden nadążał za drugim. Mało kto mógł w tamtych czasach pomarzyć o takich przyjemnościach. Niestety, Wacka mało to interesowało. Zabytkowe pojazdy swojego ojca już za młodu uważał za zwykłe gruchoty. Nie potrafił też chyba nigdy do końca zrozumieć jego pasji” – wspomina jeden z naszych rozmówców, który miał w przeszłości okazję poznać rodzinę Państwa Tabenckich.

W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, Wacław Tabencki wielokrotnie uczestniczył w towarzystwie swojego rozpoznawalnego przez kolekcjonerów na zachodzie ojca w najbardziej topowych imprezach motoryzacyjnych. Wspólnie odwiedzali oni także przeróżne muza zabytkowych pojazdów, które na zachodzie były uważane za prawdziwe dobro narodowe. Podczas zjazdów miłośników Bugatti, bardzo często można było go spotkać z kilkoma aparatami fotograficznymi zawieszonymi na szyi. Nie zdawał on sobie wtedy jeszcze sprawy, że te poręczne sprzęty staną się w niedługim czasie kolejną z jego dożywotnich pasji, którą prawdziwie pokocha.

„Pan Wacław opowiadał mi przy jednej z okazji, że jako młody chłopak miał możliwość spotkać naprawdę wyjątkową postać - Królową Elżbietę II. Zdarzyło się to podczas jednego z brytyjskich zlotów samochodów Bugatti, który organizowany był na terenie królewskiego pałacu. W pewnym momencie Tadeusza zaczepił jakiś elegancko ubrany mężczyzna, który przekazał mu, że królowa chce się z nim spotkać. Te słowa natychmiast wprowadziły go w osłupienie. Szybko oznajmił, że przecież nie uczestniczy on w zlocie najlepszym z modeli Bugatti, że są tu inne i o wiele rzadsze odmiany. Mężczyzna wciąż jednak nalegał i przedstawił Tadeuszowi poprawną etykietę, którą należy było zastosować podczas konwersacji z królową. W chwili ich spotkania okazało się, że Elżbieta II chciała zapytać się go o gromadzoną przez niego latami kolekcję kolejek. Okazało się, że Tabencki jest tuż po niej drugim na świecie posiadaczem największego zbioru unikatowych modeli kolejowych o niesamowitej wartości. Co prawda, opowieść ta brzmiała jak niezły figiel wyobraźni, ale wyciągnięte po chwili z kieszeni Wacława zdjęcie momentalnie ostudziło moje podejrzenia. Wymięta fotografia przedstawiała Tadeusza i Królową stojących na wspomnianym wcześniej wydarzeniu. Wacek dodał tylko, że to właśnie on robił im to zdjęcie” – wspomina jeden z naszych rozmówców.

Nie wszystko jednak szło jak powinno. Relacje syna z ojcem mocno pokrzyżowały się w czasie, gdy Wacław przekroczył próg dorosłości. Z relacji wieloletnich sąsiadów rodziny Tabenckich dowiedzieliśmy się, że Tadeusz chciał mu przekazać kawałek ziemi, który znajdował się dosłownie parę metrów od legendarnej działki przy ulicy Orląt. Wacław nie był jednak tym zbytnio zainteresowany. Miał unieść się honorem i odmówić propozycji. Później mieszkał przez chwilę w „małym domu”, który po latach uchodził za składzik na motocykle i mały warsztat. Niestety, na linii ojciec-syn wciąż miały pojawiać się zgrzyty, które ostatecznie doprowadziły do tego, że młody mężczyzna przeprowadził się do wykupionego w Warszawie mieszkania.

„Wacek i Tadek to były osoby o zupełnie przeciwnych do siebie charakterach. Ojciec był spokojny i wszystko w sobie tłumił. Nigdy nie dał po sobie poznać, że jest wściekły i nie dawał upustu swoim nerwom. Syn wręcz przeciwnie, szybko się wściekał. Gdy przyjeżdżał tutaj po latach, Tadeusz momentalnie potrafił zamknąć się w pokoju i siedzieć tam w zupełnej ciszy nawet przez kilka godzin! Wacek natomiast odkąd pamiętam miał spore oparcie w swojej matce. Oboje mieli ze sobą dobry kontakt. Wpadał do niej czasami na obiad” – wspomina osoba znająca w przeszłości grodziskiego kolekcjonera.

Choć Wacław nie pałał zbyt wielką miłością do starszych samochodów, jego serce biło o wiele szybciej na widok nowych i zazwyczaj bardzo odważnych konstrukcji. Jednym z jego pierwszych samochodów była przystosowana do sportu Zastava 750, o której wspominaliśmy już kilka razy przy okazji innych artykułów. Startował nią w amatorskich wyścigach samochodowych, ponieważ kochał szybką i nieco zawadiacką jazdę. Uwielbiał też przerabiać swoje pojazdy, a w jednym z nich miał nawet dopuścić się montażu skrzydeł i nietypowych płetw. W jego rękach był też wojskowy Schwimmwagen, a nawet zabójczo piękna Alfa Romeo Giulietta Sprint Veloce…

„Wackowa Alfa Romeo była samochodem nie z tej ziemi! W czasie, gdy Tadeusz użytkował standardową wersję Giulietty, Wacław jeździł prawdziwym rarytasem. Dostał ją chyba od ojca. Ta piękna Sprint Veloce miała nadwozie wykonane z aluminium. Jeśli mnie pamięć nie myli to ta Alfa posiadała też jakąś specyficzną płetwę z tyłu lub na dachu. Nie pamiętam już teraz dokładnie. Pewnego razu jakieś dzieciaki poskakały mu po jej dachu, przez co Wacek już do końca nie potrafił odtworzyć dawnej linii samochodu. Później jeździł czerwonym Fiatem X1/9 przystrojonym w masę dodatków. Kochał ulepszać swoje samochody i uważał, że te dwuosobowe Fiaty to najlepsze samochody na świecie, były dla niego niczym Rolls Royce dla bogacza. Był też niebieski iks, ale to już lata osiemdziesiąte, dziewięćdziesiąte. Później gdzieś to wszystko z niego uleciało. Było Uno czy jakieś Tipo, zwyczajne auta dla mas. No i potem Wacek przesiadł się na pomarańczowego… Matiza” – wspomina osoba znająca Wacława Tabenckiego w przeszłości. Zastrzega ona sobie jednak swoją anonimowość.

Jeden z najbardziej rozchwytywanych produktów żerańskiej fabryki Daewoo-FSO nie przetrwał jednak do dzisiejszych czasów. Kilkanaście lat temu został skasowany na jednym ze skrzyżowań w ruchliwym centrum Warszawy. Co ciekawe, poruszał się on na częstochowskich tablicach rejestracyjnych.

„Tadeusz mówił mi nieraz, że daje Wackowi ciekawie wyglądające, lecz mizerne silnikowo samochody. Było to spowodowane tym, że po prostu bał się o niego. Bardzo dobrze znał przecież jego styl jazdy. Pamiętam, że Wacek od zawsze chciał mieć któreś z kilku Porsche. Nawet jak dostał Opla GT to szybko go zwrócił, bo mu coś w nim nie pasowało. Przyjechał kiedyś do mnie swoim Fiatem X1/9. Dziadek poprosił mnie, abym pomógł Wackowi coś w przy nim naprawić, wyregulować, bo sam nie mógł z tym sobie poradzić” – nadmienia Pan Mirosław Wnuczek, przyjaciel Tadeusza Tabenckiego.

Prócz kilku usportowionych Fiatów, Wacław Tabencki sporadycznie użytkował też czerwonego Pontiaca Fiero z 1984 roku, który należał do kolekcji jego ojca. Co ciekawe, żółtym MGB z 1967 roku miała przez jakiś czas poruszać się też jego żona, o czym wielokrotnie wspominał podczas rozmów ze znajomymi.

W temacie Fiata X1/9 warto wspomnieć również historię, którą uraczył nas Mieczysław Płocica - człowiek, który wyciągnął z Grodziska Mazowieckiego Jagę, o której mieliście okazję u nas poczytać. Oddajmy mu zatem głos:

"Wacław Tabencki miał czerwonego Fiata X1/9, którym lubił pokazywać się na mieście. Samochodem zachwycony był kolega Wacława, Antoni Jakubowski, mieszkający na Starych Bielanach, w przedwojennym domu odziedziczonym po ojcu. Jakubowski był w młodości zawodnikiem motocyklowym i motorowodnym, i zdobywał nawet tytuły mistrza Polski i Europy, utrzymywał też bliski kontakt z konstruktorami pojazdów wyczynowych i silników do nich, m.in. ze słynnym Stefanem Gajęckim, twórcą motorowodnych silników GAD. Zawodowo pracował m.in. w FSO, a po godzinach zajmował się naprawami samochodów i konstruowaniem różnych pojazdów oraz usprawnień technicznych. Nie mogąc ówcześnie zakupić samochodu takiego jak miał Wacław, Antoni stwierdził, że zrobi taki własnoręcznie. Zdjął więc z czerwonego X1/9 formę nadwozia, wykleił je z laminatu i zamocował do własnego pomysłu ramy oraz napędu zapożyczonego z Wartburga 1.3. Swojego dzieła niestety nie ukończył. W 2016 roku wyciągnęliśmy ten wehikuł z szopy, gdzie spoczywał przywalony toną różnego rodzaju "przydasiów". Akcja trwała cały dzień i była na tyle ciekawa, że opisałem ją w jednym z numerów Classicauto. Z szopy wyciągnęliśmy bowiem także motoryzacyjne skarby, gromadzone tam od lat 30. - m. in. przestrzelony filtr powietrza do Harleya WLA, drobiazgi do Polskiego Fiata 508 czy części silnikowe do Volkswagena KdF. Takiego KdF-a miał wcześniej Tadeusz Tabencki, ale przypuszczalnie graty od Jakubowskiego nie mają z tym faktem związku, bo zostały zdeponowane w szopie w latach 40.

Znanym faktem jest, że Wackowy czerwony X1/9 skończył rozkradziony i zezłomowany, ale za to w jakiś sposób przetrwał w postaci laminatowego klonu, który aktualnie stoi pod wiatą i być może doczeka się ukończenia i uruchomienia."

Po wyprowadzce z Grodziska, Wacław rozwinął swoje skrzydła w Warszawie. Pracował tam jako dziennikarz w kilku gazetach. Jego artykuły można było znaleźć przede wszystkim w starych wydaniach „Motoru”, „Przekroju”, „Dzienniku Łódzkim” oraz w „Gazecie Krakowskiej”. Prawdziwym przełomem okazało się być jego stanowisko w czasopiśmie „Veto”, które było też znane jako Tygodnik Każdego Konsumenta. Był to 1982 rok. Tak Wacława wspomina jego dawny kolega, Pan Marek Goliszewski:

„Poznałem Wacka podczas dyskusji dziennikarzy, których dobierał Andrzej Nałęcz-Jawecki, nad formułą nowego tygodnika gospodarczego. Tytuł Veto miał się pojawić w tych dyskusjach później. Nałęcz był ciągle niezadowolony z moich tekstów ekonomicznych i pamiętam, że w ich obronie stawał zawsze Wacek. Byłem mu za to wdzięczny. Ostatecznie zacząłem pisać artykuły sensacyjne pod pseudonimem Świadek, które rynkowo niosły Veto przez dłuższy czas. I Wacuś na zebraniach redakcyjnych zawsze z tym swoim uśmiechem mawiał: „Moja szkoła, moja szkoła”. Jak opuściłem Veto, nasze drogi naturalnie się rozeszły. Kiedy tworzyłem zespół redakcji politycznego miesięcznika Konfrontacje, przypomniałem sobie o Wacku. Zadzwoniłem do niego, ale nie chciał już parać się dziennikarstwem. W mojej pamięci pozostał starszym Kolegą, życzliwym ludziom, czasem ironiczno-sarkastycznym w stosunku do niezbyt mądrych pomysłów dziennikarzy i postaw ludzi. Kiedy przywołuję Jego twarz, zawsze widzę ten zdystansowany do rzeczywistości uśmiech, słyszę celne riposty na jakieś niezbyt rozsądne stwierdzenia i gdzieś na końcu chichot z tego, co sam powiedział. I wesołe śmiejące się oczy. To był fajny Człowiek. Pamiętam Wacka jako miłego Kolegę, z którym spotykałem się wyłącznie na zebraniach redakcyjnych. Ktoś kiedyś wspomniał mi o kolekcji samochodów, które posiada, ale ani z nim, ani z inną osobą na ten temat nie rozmawiałem."

„Pamiętam, że wujek często chodził z taką wielką torbą zawieszoną na ramieniu. Widniał na niej napis „Veto”. Organizował też różne konferencje prasowe. W domu mówiło się, że jeździ on jakimś sportowym samochodem, którego drzwi unoszą się nietypowo do góry, co na tamte czasy było niedostępnym luksusem. Później widywałem go już jako starszego człowieka. Bywał na różnych giełdach fotograficznych” – wspomina Piotr Tabencki, członek rodziny Państwa Tabenckich.

Warta wspomnienia jest również jeszcze jedna historia Mieczysława Płocicy - dotyczy ona... patentów lotniczych!

"Po nabyciu Jagi od Wacława Tabenckiego utrzymywaliśmy przez jakiś czas ze sobą kontakt telefoniczny i od czasu do czasu rozmawialiśmy o zabytkowej motoryzacji. Pewnego czerwcowego dnia 2016 roku siedzę w kasku na głowie w Saabie 96V4 i czekam na próbę sportową (brałem udział w polsko-słowackim rajdzie klasyków), patrzę - dzwoni Wacław. Odebrałem, a on mocno wzburzonym głosem zaczął mówić o jakimś patencie, ogłoszonym przez Boeinga, który obejmował kapsułę, mającą chronić pasażerów samolotu przez terrorystami. Poprzedniego dnia taką informację podała telewizja. - A przecież ja taką konstrukcję wymyśliłem i opisałem już w 1989 roku! - podsumował Wacław. W czasie naszej rozmowy widzowie rajdu zachowywali się dość głośno, co Wacława bardzo irytowało, co chwilę pytał kto w tle się tak śmieje, odbierał to bardzo osobiście. Na koniec powiedział, że prześle mi materiał o swoim pomyśle i poprosił żeby pójść z tymi kserówkami do kogoś potencjalnie zainteresowanego na uczelni (pracowałem na Politechnice Rzeszowskiej).

Za jakieś dwa tygodnie otrzymałem przesyłkę z kopią kilku stron pisma "Veto", którego Wacław był współzałożycielem. Na przesłanych mi stronach znajduje się opis koncepcji konstrukcyjnej samolotu, w której część pasażerska podzielona jest na segmenty, mogące być niezależnie uwalniane w razie groźby użycia bomby przez terrorystę. Segmenty te opadałyby następnie na spadochronach. Wacław wyjaśnił mi też, że jeden egzemplarz tego numeru Veta został wysłany przez redakcję do ambasady amerykańskiej z prośbą o przekazanie firmie Boeing. Po kilkunastu tygodniach nadeszła odpowiedź, że ambasada nie zajmuje się pośrednictwem dotyczącym "niepoważnych pomysłów".

Z posiadanymi kserówkami poszedłem do prof. Marka Orkisza, który wówczas był rektorem i jednocześnie kierownikiem Katedry Samolotów i Silników Lotniczych na PRz. Profesor obejrzał materiały i skomentował, że co jakiś czas zgłaszają się do niego domorośli wynalazcy z różnymi tego typu pomysłami, przy czym ich zdaniem są to pomysły rewolucyjne. Uczelnia nie angażuje swoich sił w takie rzeczy, zresztą trudno się spodziewać, żeby pracownicy naukowi podchodzili z zachwytem do każdej idei, która amatorowi urodzi się w głowie.

Sprawa nie miała dalszego biegu, o czym telefonicznie poinformowałem Wacława. Pozostaje mu jedynie satysfakcja, że nawet jeśli Boeing faktycznie uzyskał patent na podobną koncepcję, to zachowane kopie "Veta" dokumentują, że Wacław Tabencki był pierwszy."

Z Panem Wacławem mieliśmy okazję naprawdę miło porozmawiać tuż na samym starcie naszego projektu. Zależało nam bardzo, aby w żaden sposób nie zniechęcić go do naszych do naszej pracy. Z duszą na ramieniu wykręciliśmy numer i zadzwoniliśmy. Po paru chwilach w słuchawce usłyszeliśmy znajomy głos, który ochoczo oznajmił: „Tu się słucha”. Po chwili rozmowy, Pan Wacław znalazł w nas sympatycznych kompanów do rozmowy. W pamięci szczególnie zapadło nam bardzo oryginalne słownictwo, którym się wtedy posługiwał. W wielu przypadkach zahaczało ono o wyrafinowane, choć już nieco archaiczne zwroty. Nie pytaliśmy go tylko i wyłącznie o kolekcję samochodów. Rozmawialiśmy o jego pasjach, dziennikarskiej przeszłości, a nawet jednej z odnóg jego nietypowych hobby. Okazało się, że ma on słabość do kolekcjonowania miniatur samochodów z całego świata, w tym także modelików przedwojennych Bugatti.

Bez problemów umówiliśmy się wtedy na spotkanie przy herbacie i zapewne jakimś dobrym ciastku. Byliśmy pozytywnie zaskoczeni, bowiem od kilku osób dowiedzieliśmy się wcześniej, że to Pan Wacław zazwyczaj wybiera sobie kompanów do rozmowy i bardzo na to uważa. Gdy wszystko było już dopięte na ostatni guzik - długo uzgadniane plany pokrzyżowała pandemia, która niestety ciągnie się do dnia dzisiejszego.

Choć w wielu przypadkach nie możemy zgodzić się z działaniami Wacława Tabenckiego w stosunku do kolekcji swojego ojca, warto w przy tej okazji nadmienić, że człowiek ten przez lata doznawał wielu nieprzyjemności ze strony wielu osób, które rozgrabiały unikalny zbiór samochodów, motocykli jak i kolejek elektrycznych. Wszystkie tego typu sytuacje coraz bardziej przyczyniały się do pogłębienia nieufności w stosunku do innych, bardzo często nieznajomych mu osób. Jest wiele czynników które zadecydowały o takim, a nie innym "końcu" - kolekcji - i z nimi też na pewno rozprawimy się już za jakiś czas...

Tym artykułem chcielibyśmy uświadomić również rodzinie Pana Wacława, że naszym głównym zdaniem jest to, by wciąż kultywować pamięć o wyjątkowej kolekcji z Grodziska Mazowieckiego i jej twórcy. Nie chcemy siać powielanych przez lata plotek. Chcemy pisać o wyjątkowych historiach, które trzeba ocalić od zapomnienia – co złego to nie my! Mamy również ogromną nadzieję, że uda nam się z Państwem jeszcze kiedyś porozmawiać.

Tekst: Marcin Zachariasz / Bartłomiej Ślusarek

Zdjęcia: Archiwum autorów strony, Krzysztof Werkowicz, „Samochód na co dzień – Kwiryn Wilczyński”, Mieczysław Płocica